Szczery's avatar

Szczery

Michal
30 Watchers39 Deviations
12K
Pageviews
Tym cytatem przeciętnego kopacza z gry Gothic mógłbym równie dobrze rozpocząć ten wywód, jak i go nim zakończyć, o fakcie że zarazem byłby też główną osią rozwinięcia, nawet nie wspominam. Wówczas jednak wpis ten wzbudziłby z pewnością opinię, że Szczery leń, dwa zdania napisał i obydwa kradzione z gry, nerd jeden. Pozostawiam go więc w tytule, licząc że w ten sposób wypełni swoje zadanie podsumowania minionego roku, a tymczasem postaram się jakoś inaczej wypełnić resztę tej notki.

Bowiem... znów, tak jak dokładnie rok temu, siedzę z herbatą w opustoszałym mieszkanku w Warszawie, odpoczywając po obfitym posiłku złożonym z pierogów i rozmyślając o tym, co się w tym 2012 działo. W zasadzie jedyna różnica wobec poprzedniego razu jest taka, że zamiast nastrojowego mruczenia Sinatry z głośniczków (tych samych) słychać nastrojowe zawodzenie Serj Tankiana. Na swój sposób ten zbieg okoliczności jest doskonałym odzwierciedleniem całego roku - nihil novi.

Cóż, nie jest to do końca prawda, bo jednak coś nowego zawsze się zdarzy. Ale jeśli miałbym zachować konsekwencję wobec zeszłorocznego określenia roku 2011 mym osobistym "rokiem feniksa", wobec upadku i wzlotu jaki mnie napotkał, tak rok 2012 zmuszony będę określić "rokiem kiwi". Nielot bo nielot, ale niżej już nie upadnie. I tak właściwie jest. Nie dokonałem żadnego znaczącego wzlotu na żadnym polu. Zmieniając z głupia frant metafore ornitologiczną na sportową : Dostałem parę dotkliwych ciosów w pierwszych rundach, ale na deskach nie leżę, niemrawo walczę dalej. Nie odnoszę jednak wciąż żadnego spektakularnego zwycięstwa, nawet żadnego godnego replayu ciosu nie mogę zadać. No, najwyżej że dostałem się w końcu na studia. No ale i to z czasem po prawdzie przyczyniło się do pogłębienia poczucia rutyny. Ale to chyba nie dotyczy jedynie mnie, świat jako taki też niezbyt się śpieszy do zmian. Tyle to naobiecywano z końcem świata pod sam koniec roku, co to tak podzielił wszelkie ludy. Z jednej strony głęboko wierzący w nadchodzący kataklizm, w strawienie grzesznego świata ogniem apokalipsy, z drugiej zaś zatwardziali cynicy,  nie dający wiary w żaden koniec świata i wyzywający tych drugich od idiotów. Pomiędzy jeszcze spora grupa niezdecydowanych, takich niby to niewierzących, no ale może?
I co? Wszyscy rozczarowani, aż ciężko stwierdzić czy bardziej ci, co myśleli że się w apokaliptycznym ogniu będą smażyć w nieopisanych cierpieniach, czy ci co twierdzili, że końca świata nie będzie i mieli rację. Bo żadnej zmiany nie przyniósł ten słynny dwudziesty pierwszy grudnia, życie musiało toczyć się dalej swoim nurtem. Nihil novi.


Jak widać po moim DA, tu również nihil novi, wena oklapła całkowicie. Nie rysuję ostatnio już nic, a ostatnim ukończonym tekstem chyba było zakończenie Mort in Mari jeszce w 2011 roku, a i to głównie przez to, że pewna osoba wyznaczyła mi deadline. Pomysłów nawet mi nie brak, ale wciąż nie starcza czasu i sił na to, aby w końcu przelać je na papier. Może nowy rok coś w tym zmieni. Oby. Tego życzę sobie, i wam: Multum novi.
Czy jakoś tak.
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Rrrany, jak ja dawno tu nic nie pisałem... A w zasadzie okres ten jest na tyle szczególny, że warto go chyba uczcić odświeżeniem swojego "dziennika". Zwłaszcza, że ostatnimi czasy ledwo się powstrzymuję od toczenia piany na pysku - co wbrew powszechnym opiniom nie jest oznaką napadu agresji, a raczej oznaką kipienia od myśli i pomysłów które nie mogą znaleźć ujścia. Z racji więc innego miejsca w którym mógłbym zwyczajnie napisać co u mnie, wybór padł na Devianta. Czy słusznie, wciąż nie wiem. W końcu tutaj nie dotrze to do wielu osób, z racji tego iż większość z moich znajomych albo własnego tu kąta nie posiada, albo posiada i bez skrupułów go olewa, albo zwyczajnie dziady gdzieś się kryją, w sposób wyrafinowanie wredny unikając dodania mnie do obserwowanych.  Ale może to i lepiej? Po co się niepotrzebnie afiszować. Niech wystarczy tych kilka osób co jest (po odjęciu osób nie panimających polskiego - było się uczyć języków, zagraniczne nieroby!).

Mamy więc już praktycznie trzeci stycznia roku 2012.  Trzy dni temu wszyscy zgodnie (bodajże oprócz  naszych braci Muzułman, aczkolwiek nie wiem jak to jest z tych ich odmiennym kalendarzem) pożegnaliśmy rok 2011. Siedzę w Warszawie, sam w pustym mieszkaniu, piję stygnącą już herbatę. Z małych, tanich głośniczków komputerowych gra cicho As Time Goes By. Nic więcej do tego utworu mi nie potrzeba - dziwnym by był wymóg posiadania najnowszego sprzętu głośno-grającego, aby móc w pełni rozkoszować się melodią ścieżki dźwiękowej powstałej grubo ponad pół wieku temu. Tak czy siak - atmosfera jest wręcz stworzona do zastanowienia się nad minionym rokiem.

Jeśli spytacie mnie, co się wydarzyło na świecie w ciągu tego roku, to uda wam się mnie zagiąć. Co się tam działo w telewizorni...  Słabo kojarzę, tylko parę urwanych faktów. Wiem, że znowu w totalnie nam niepotrzebnych misjach zginęli polscy żołnierze, wiem że mieliśmy dwa końce świata, obydwa nieudane. Wiem, że Grecję opanował kryzys, a i u nas zaczęło wszystko drożeć. Pamiętam, że Piraci z Karaibów zaliczyli paskudnie słaby sequel. Wiem, że w dziwnych okolicznościach zginął Andrzej Lepper, a Japonia przeżyła i przetrwała jedne z trudniejszych chwil w historii narodu... I to chyba wszystko, co udało mi się zapamiętać.

Dużo bardziej w tej chwili moja pamięć koncentruje się bowiem na rzeczach stanowczo mi bliższych, które swym charakterem pozwalają mi zdefiniować miniony rok jako "Rok Feniksa". Tak tak, tego mitycznego ptaszyska, które spłonąwszy we własnym ogniu, odradza się na nowo z popiołów. Bo i tak właśnie się czuję, jakbym straciwszy wszystko w pożarze własnego, mentalnego upodlenia i błędnych decyzji, powoli powrócił do realnego świata - i to bardziej żywy, niż w ciągu ostatnich dwóch lat. Ale zachowajmy chociaż pozory chronologii w tym wywodzie.

Już sam początek roku 2011 zastał mnie w stanie godnym pożałowania i odrazy. Co jest w zasadzie zastanawiające - jako człowiek jako tako zdrowy, mający dach nad głową, niepozbawiony drobnych luksusów życia codziennego jak pitna woda czy choćby taki prosty Gripex, jak mogłem czuć się rozpaczliwie nieszczęśliwy? Ano mogłem. Zaplątany w sieć własnych myśli, człowiek jest w stanie upodlić się sam, bez pomocy osób trzecich... Przynajmniej nie czynnej. Co innego natomiast, gdy mowa o pomocy biernej.  Do zaawansowania mojego depresyjnego stanu przyczyniła się bowiem najstarsza i najczęstsza przyczyna owych w ciągu całych tysiącleci cywilizacji...

Nie, nie długi.

Miłość. Proste słowo, wielbione przecież przez tylu rozmaitych grajków i gryzipiórków w ich utworach, wpychane nam usilnie jako odpowiedź na wszelkie problemy i udręki życia zarówno doczesnego jak i tego uduchowionego. Każdy kogo spytacie, przyzna potrzebę istnienia owej na świecie. Nawet cholerny Sinatra mi mruczy z głośników, że: "Oh yes, the world will always welcome lovers". Taka ta Miłość przez wszystkich lubiana i wyczekiwana. Pozwólcie jednak aby słowo to wpadło w niewłaściwe ręce, a zaleje was nieunikniona fala cynizmu, ukazująca ciemną i mroczną naturę tego zjawiska. Napisałem 'niewłaściwe'? Chodziło mi oczywiście o 'moje'.

Tak, z początkiem minionego roku byłem niemalże już w kulminacyjnym punkcie fiksacji na punkcie pewnej wspaniałej i wyjątkowej kobiety, podawania nazwisk rzecz jasna uniknę. Na samym uczuciu, pozostawiającym w tyle wszystko co dotąd sądziłem o tak zwanej Miłości nie będę się tu zbytnio koncentrował, ale fakt faktem, że już samo to spustoszyło mnie wówczas dość potężnie. Ścisłą kulminacją spiętrzających się wątpliwości, obaw, uczuć i pragnień okazał się być, o ironio, dzień Wrocławskiego konwentu o jakże adekwatnej nazwie "Love".  W tym dniu, będąc świadkiem i głównym bohaterem własnej niemocy,  zyskałem pewność o potrzebie wykonania ruchu. Ruchu który choć po prostu musiał okazać się fatalny w skutkach, w sposób wybitnie dołujący był też jednak ruchem jedynym słusznym - inaczej bowiem, używając słownictwa jawnie kontrastującego z omawianą tematyką, najzwyczajniej w świecie bym ocipiał.

Pozytywne skutki mojej decyzji - przynajmniej przez kilka dni mogłem przestać unikać swojego spojrzenia w lustrze. Miła wówczas odmiana. Negatywne zaś ujawniały się z czasem, pogłębiając niewesoły stan mojego umysłu. Zabawne, jak człowiek sam potrafi zwabić sam siebie w zakamarki swoich myśli, aby zmusić się do nieszczęścia. Kojarzycie może Elektryczne Gitary, konkretnie zaś piosenkę: Za Dużo w Głowie? Niestety, należę do tej pechowej grupy odbiorców, do której utwór ten pasuje idealnie.

"Za dużo w głowie mam za dużo w głowie mam
i spać nie mogę kiedy myślę o tym
a myślę całe dnie że coś jest w głowie źle
za dużo myśli naraz mam na myśli"

Chciałbym po prostu nie umieć myśleć. Nie musieć ścigać się sam ze sobą w omamianiu siebie złudzeniami, paranojami, marzeniami jak i pesymistycznymi de-motywacjami. A potem, żeby było śmieszniej, nie musieć myśleć o tym, że za dużo myślę.  Działać instynktownie, jak zwierzę, bez zbytecznego przegrzewania zwojów mózgowych. Ale nie, komuś na górze uwidziało się, że moja głowa ma pracować tak, a nie inaczej...  Jeśli nie wiecie o czym właściwie gadam - zazdroszczę wam. Ale wiem, że są pośród was też osoby, które mają jakieś o tym pojęcie. Trzymajcie się, wiem co czujecie.

Ale ale, zatrzymałem się niepotrzebnie w tym przygnębiającym punkcie naszej osi czasu, więc czym prędzej przejdźmy dalej. Gnębiony dość usilnie narastającą pseudo-depresją, postanowiłem szukać sobie pomocy. Za sprawą pewnej uroczej persony noszącej wdzięczne imię Monika, odkryłem istnienie pewnego człowieka. Właśnie wtedy, w marcu 2011, poznałem Dawida.
Noo doobra. O jego istnieniu widziałem już trochu wcześniej, jednakże w sposób wyłącznie służbowy, całkowicie pozbawiony wszelkiego prywatnego kontaktu - łączyło nas bowiem dotąd jedynie wspólne uczestnictwo w pewnym projekcie internetowym. Zacieśnienie tej znajomości spowodowało jednak zaskakujący powiew świeżej normalności do mego życia. Znajomość ta trwa w najlepsze aż do tej pory, przez wichry historii niemalże obyczajowej zahartowana w stal przyjaźni. Bo kto lepiej zrozumie szczerze zakochanego faceta, niż inny,  sam znający ten problem doskonale?

Co w zasadzie sprowadza nas do kolejnej ciekawej kwestii.  Co się stało z romantycznością w wydaniu męskim? Zanikła? Wątpię. Ale czemu więc osobnik z chromosomami XY nie może doświadczyć zawirowania uczuć, aby nie zostać posądzonym o Werteryzm czy też, dokąd zmierzają nasze czasy, bycie ciotą? Czy tylko ja odnoszę wrażenie, że masowe media kreowane przez zapotrzebowanie ludzkie, spychają mężczyznę na wręcz poboczny tor każdego romansu? Spójrzcie chociażby na kino miłosne. Wszelkie Nigdy w Życiu, Pretty Women, Holiday-e, Gotowe na Wszystko czy inne Tytaniki. Niemalże zawsze scenariusz będzie toczył się wokół uczuciowego życia jakiejś babki, podczas gdy rolą mężczyzny będzie głównie uczestniczenie w mniej lub bardziej szczęśliwym finale. O ile oczywiście będzie tym mężczyzną właściwym, bo  równie często będzie też przewijał się jakiś inny, zły do szpiku kości absztyfikant, który rzecz jasna zostanie prędzej czy później przez naszą bohaterkę śmiało odrzucony. Ku uciesze widza, bo tego dobrego gra fajniejszy aktor. Czy tylko mi się wydaje, że mamy tu do czynienia z jakiegoś rodzaju degradacją człowieka płci męskiej? Maksymalnym uproszczeniem jego uczuć w kulturze masowej? Wiem, że tego rodzaju kinematografia kierowana jest bezpośrednio do kobiet, stąd skupienie się fabuły głównie na jej bohaterkach... Ale bez przesady, w ten sposób właśnie rodzą się nieprawidłowe wyobrażenia o uczuciowości mężczyzn, często zaś także podejrzenia o całkowitym jej braku- co może i nie jest do końca bezpodstawne, lecz wszystko mieści się w zakresie marginesu.
Dlatego właśnie w mej pamięci już na zawsze pozostaną Jim Carrey i Humphrey Bogart, odpowiednio jako Joel Barish (Zakochany bez Pamięci) i Rick Blaine (Casablanca).  Te tak odległe przecież od siebie wiekowo jak i tematycznie filmy, łączy bowiem wspólna cecha - przedstawiony w nich wątek miłosny jest historią mężczyzny, udowadniającą, że kobiety nie mają wyłącznego prawa bycia istotami skomplikowanymi, zdolnymi do życia uczuciowego na nieco wyższym poziomie niż 'Kali kochać- Kali nie kochać'.

Skoro mowa o kinematografii - gdzieś w tym okresie odkryłem także uroki kina noir. Casablanca, Wielki Sen, Sokół Maltański czy Żegnaj, laleczko... Może nienajlepsze filmy do oglądania kiedy ma się deprechę... Ale mimo wszystko, filmy te wyznaczyły dla mnie, jako widza i być może przyszłego autora literackiego, nowe standardy jakości.

Ale kończąc dygresję. Dawid. Wówczas jednak ogromna pomoc jaką otrzymywałem od tego człowieka, choć przydatna i podtrzymująca wiarę, okazała się być niewystarczająca wobec kolejnego ciosu, który przyszedł z czerwcem roku 2011. Nie będę nużył czytelnika dokładnym opisem wydarzeń które wówczas miały miejsce, i tak już za dużo w tym wpisie mojego pierdzielenia, wspomnę jednakże, że był to z pewnością najgorszy moment omawianego roku. Jeśli nie całego mego życia. To był moment  totalnego załamania, kiedy grunt całkiem usunął się spod moich stóp.  Oczywiście inaczej bym przyjął zaistniałe wtedy fakty na zdrowy rozum, lecz daleko wtedy mi było do pełnej normalności. Pomimo niedawnych jeszcze prób walki z ogniem, feniks ostatecznie spłonął, pozostawiając po sobie smętne kupki popiołu, często wręcz nie mogące sobie poradzić ze wstaniem z łóżka. Rozpoczęcie niedługo po tym pracy zarobkowej na stanowisku powszechnie uważanym za jedno z najniższych możliwych w ogólnej hierarchii zawodów... cóż, nie pomagało.

Koniec więc ze smęceniem. Pora przejść do tych najważniejszych wydarzeń roku, które pozwoliły nazwać mi go mianem Feniksa, nie zaś po prostu rokiem zje*anym.

Wtedy właśnie pewne osoby udowodniły swoją wartość, czyniąc mi tę jakże prostą uprzejmość, że przytrzymały mnie przy życiu. Swoją rolę ogółem miał w tym ojciec, który swego czasu uświadomił mi pewną cenną prawdę o tym, co jest w życiu człowieka najgorsze - i to właśnie odwiodło mnie od popełnienia decyzji o tyle bzdurnej, że definitywnie nieodwracalnej. Bardziej zaś bezpośredni wpływ na mój obecny stan mieli Dawid jak i Gociak. I to właśnie im oddaję zasługi przywrócenia mnie do świata żywych i po raz kolejny korzystam z okazji, by im podziękować. Mimo, iż przypuszczalnie żadne akurat tutaj nie zajrzy ^^'

Jeśli już mamy wszystko chronologicznie rozpisywać, przyznam się szczerze, że nie mam bladego pojęcia, kiedy zaczęła się moja bliższa znajomość z Got.  Wszelkie mogące to uściślić zapisy nie przetrwały do dnia dzisiejszego. Podejrzewam, że jakąkolwiek bym nie podał datę, prawdziwa i tak byłaby jeszcze wcześniejsza. Pozostańmy więc na tym co pewne: Na przełomie czerwca i lipca, kiedy jak nigdy potrzebowałem wsparcia mentalnego, z pewnością była już gotowa mi go udzielić, kiedy zwaliłem jej się na głowę ze swoimi zmartwieniami ^^'.

Zaskakujące, wiecie? Człowiek całe życie patrzy na przysłowia ludowe jak na ot oczywiste powiedzonka które mało co wspólnego mają z realnym życiem, a tymczasem... Gdyby się zastanowić, to jest w nich nie mniejsza mądrość niż w dowolnym ze Starych Chińskich Przysłów, które świat ostatnio tak pokochał. W tym przypadku zaś swoją prawdziwość udowodniły jakże oczywiste banały w postaci: "Nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło" oraz wynikające z tego "Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie". Patrząc na to z perspektywy czasu muszę przyznać, że wiele mnie o przyjaźni nauczył tamten okres, udowadniając przy tym jak słabym przyjacielem byłem sam. Teraz... Cóż, starać się zamierzam ze wszelkich sił, aby zasługiwać w pełni na to miano i nigdy nie zawieść :)

Niezwykłą dawkę pozytywnej energii przekazał mi także początek sierpnia. Jedno słowo. CrewCon. Kogo tam nie było, ten nie doceni wagi tego słowa, za którym się kryje serdeczna rodzinność atmosfery tego wydarzenia. Ta jedyna w swoim rodzaju impreza przypomniała mi zapomnianą już od pewnego czasu, prościutką prawdę - człowiek bardziej niż czegokolwiek innego, potrzebuje innych ludzi. A ilości świetnych ludzi jakich tam poznałem, wystarczyłoby spokojnie na pełną obsadę tak z  sześciu-siedmiu czołgów, przy czym porównanie (pozornie wydające się może nie na miejscu) ma pewną swą ukrytą genezę, o której wiem ja wraz z jedną jedyną osobą ;] Zaskakujące dla mnie wówczas było świeże mi acz ciekawe zjawisko, że jako człowiek... Cóż... daję się chyba jednak czasem polubić ^^'

Gdyby istniał jakiś diagram mojego psychicznego samopoczucia w skali roku 2011, sierpień rozpocząłby nieprzerwaną tendencję wzrostową odpowiedniej strzałki. Uniknąłem nawet jesiennej chandry, która często toczy nawet ludzi stanowczo normalniejszych niż moja skromna osoba ;]. Za sprawą nowych znajomości i odkrycia u siebie większej otwartości na tychże zawieranie, zdałem sobie sprawę jak niewiele wystarczyło aby osiągnąć spokój ducha. A także jak wielkie szczęście mam zarazem. Mogłem pożegnać rok 2011 ostatecznie wyjaśniwszy i zakończywszy wszelkie bolesne sprawy, które teraz z perspektywy czasu wydają się być tak odległe, choć wciąż nie mniej błache. Oraz powitać rok 2012 już jako trochę inny człowiek, może trochę bardziej cyniczny lecz za to z większą siłą by z niepewną ekscytacją stawić czoła wyzwaniom, jakie przede mną postawi przyszłość. I może wreszcie powrócić do rysowania. Postanowienie noworoczne dla mnie to było zrealizować wreszcie przynajmniej jeden z moich dawno już wymyślonych komiksów, jednak zmuszony jestem je zmienić na 'Zacząć zapisywać w końcu te cholerne pomysły na komiksy'. Pamięć to nie dyskretny sąsiad, żeby wszystko nam móc przechować.  Tak czy siak, planuję w końcu coś zacząć bazgrać, więc może i mój tutejszy dorobek się trochę wzbogaci.

Wow. Nie sądziłem naprawdę, że ktoś dotrze aż do tego punktu, oto bowiem koniec moich smętnych wynaturzeń, w które zamienił się w pewnej chwili tak miło zapowiadający się wpis w dzienniku. No, na pewno to przynajmniej trochę wyjaśniało mój spadek aktywności jeśli chodzi o dodawane przeze mnie prace. Tak czy siak, skoro czytasz te słowa i nie oszukiwałeś/-łaś , to znaczy, że jesteś ubermegakoks i dziękuję Ci za to bardzo. Życzę Ci więc samych świetnych wyzwań w kolejnym roku, które obalisz bez trudu zyskując w pełni zasłużone nagrody. Oby dla nas obojga rok ten okazał się być wyłącznie rokiem Orła, kołującego majestatycznie na pełnej wysokości :)
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
TAKE THAT!*

Hell yeah! Finally all the fans of that animated comedy show could see first episodes of long awaited, new Futurama season! I just saw one today and that was... Great :D
I'm again really into it, so it's quite possible I'll draw something from Futurama :D






* Yeah, I am also playing in Phoenix Wright again. It's quite absorbing ;d
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
... I came back to drawing :P I hope I'll do more drawings until I get bored ^^' But I have times, it's my 'so called' the longest vacations in my life now! ;]
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Yep. I finished school!

Now only secondary-school leaving examination and I'll draw something. I promise it! (to myself)
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
Featured

'Kolejny dzien... I znow to samo...' by Szczery, journal

Nowego 'Nowego Roku' by Szczery, journal

Futurama is back, babe! by Szczery, journal

As I promised... by Szczery, journal

End of the High School by Szczery, journal